wtorek, 3 stycznia 2017

Mezenchymalni faworyci 2016

No Hej.
Mezenchyma, przez swoje nieco ponad dwa lata istnienia zdążyła zatoczyć pełne półkole. Z bloga rysunkowego, który miał być delikatnie wspierany poprzez facebookowy profil ewoluowała do pełnoprawnego fanpage'a, który czasami daje linki do postów, które nikogo nie obchodzą. W związku ze zmianą cyferki na końcu roku zdecydowałem się posiedzieć chwilkę w fejsbuczkowych statystykach i przypomnieć wam wasze ulubione posty z świętej pamięci roku 2016. A dla tych siedmiuset mezenchymiaków, które dołączyły w tym czasie: macie. To się działo. Żałujcie, że was (jeszcze) nie było.

10. Wszyscy święci, a konkretnie to dwóch takich, co nogę przeszczepiło- 26.11

"Święci Kosma i Damian- według podań chrześcijańskich- podjęli się w IIIw. n.e. udanej transplantacji kończyny niejakiego Justyniana. Na obrazie widzimy też nieprzesadnie uradowanego obrotem sprawy martwego etiopczyka, świętego Kosmę wtrążalającego sushi jakby jutra miało nie być i ziomka z masakrycznym zakażeniem układu pokarmowego jakąś zoonozą.

Fernando del Rincón „Cud świętych Kosmy i Damiana” olej na desce, ok. 1500"




9. Patolog też człowiek I

W sumie jedyny rysunek, który dostał się na listę... Znak od niebios, że naprawdę lepiej się przebranżowić?

8. Crippling Cushing memes

Chyba w życiu nie miałem takiego crusha na faceta :| Cushing był pięknym człowiekiem


7. Cierpienia młodego pracownika stacji

Najwyraźniej nie ma nic zabawniejszego, niż obserwowanie jak próbuję się stać wartościowym członkiem społeczeństwa...



6. Wszyscy jesteśmy studentami...

Rogoś swoim zwyczajem systemy niszcząc...

5. Vanitas vanitatum, et omnia vanitas

Lubicie cytaty z podręczników, co? Robbins
 4.Jest li zaiste moją potrzebą i zamiarem poruszać się w tempie istotnie wykraczającym ponad powszechnie przyjętą średnią.
 
NAPRAWDĘ lubicie cytaty z podręczników, co? Domagała/ Stachura
3. Gryglewski patronem studentów



Na Ryśka (Gryglewskiego) i Andrzejka (Szczeklika) zawsze można liczyć, że poprawią humor towarzystwu
2. Zazdrość niejedno ma imię


Kochacie cytaty z podręczników. Uwielbiacie je. Macie ich plakaty na ścianach. Co jest z wami nie tak? Domagała/ Stachura
1. JAK TO NIE CYTAT Z PODRĘCZNIKA?!

Może nie moja ulubiona rzecz minionego roku, ale zdecydowanie jedna z lepszych. Zasłużyłeś, Arnoldzie Bocklinie na to miejsce.
Szczęśliwego nowego, kochani.
/Radion (czyli ciągle ja, tylko inaczej)

P.S. A jeśli wam się spodobało to dajcie znać, może zrobię drugą taką listę, krótszą, ale za to z moimi ulubionymi rzeczami, której tutaj się nie dostały, bo liczby zdecydowały inaczej

P.P.S. Jeśli jeszcze nie śledzicie na fejsbuku Długonocnych obrazów, Ironteflon, Patologów na klatce, Głupiego Maurycego (I innych komiksów też), Medycznych HaikuŻartów suchych jak spojówki w Sjogrenie, Mordoru na MedycynieW imieniu elektronów... i Medycznych pocisków to możecie to zrobić, bo to wszystko są świetne  strony prowadzone przez przesympatycznych ludzi. Gwarantuję poprawę jakości facebookowego feedu o trzynaście do czterdziestu dwóch procent.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Popsuty konstrukt: o brzytwach i bytach nimi niezwiązanych

EDIT: to nie jest typowy post, którego się można spodziewać po OSM, bardziej eksperyment. Jeżeli nie przypada Ci do gustu, dalej wciąż możesz, drogi czytelniku, znaleźć rzeczy, które wpasują się bardziej w Twoje gusta.


-Ty dziwko!
Krzyki roznoszą się po całym mieszkaniu i- przez otwarte okno- uciekają na ulicę.
-Ty szmato! Jak mogłaś?! Jak mogłaś mi to zrobić?! Ufałem Ci!
Przechodnie na chodnikach kiwają ponuro głowami. Ten jeden raz sąsiedzi nie dzwonią na policję, by narzekać na hałas. Dobrze wiedzą, w życiu kiedyś trzeba po prostu krzyknąć. I ten jeden raz wolno każdemu. Jedno, naturalne, wrodzone prawo, którego nikt nigdy człowieka nie pozbawi. Prawo do wrzasku
-Miałaś być tą jedyną! Tą słuszną, tą prawdziwą, tą, kurwa mać!- tym razem przez okno lecą rzeczy. Z drugiego piętra, nikogo więc nie zabiją, ale na to piesi patrzą już z drobną irytacją. Mamrocą pod nosem, klucząc między rozbitymi kubkami, ubraniami, pojedynczym zeszytem, zabazgrolonym notatkami, nieczytelnymi, a jednak tak oczywistymi, dla każdego znającego kontekst. A kontekst, z krzyków, wywnioskowała już cała ulica.
-Myślałem… wierzyłem- słowa cichną powoli, schodzą do przerywanego szlochem szeptu- Jedyna. Prawdziwa. Słuszna. Stała…
Przez okno wylatuje ostatni przedmiot. Książka. Stara, pozakreślana, z okładką trzymającą się jedynie na słowo honoru. Przechodzący staruszek schyla się, podnosi ją i uśmiecha się pod nosem. Każdy musi kiedyś przez to przejść. Błogosławieni za głupi, by zrozumieć.
Nic nie przerywa już ciszy wieczoru, gdy chowa książkę za pazuchę i odchodzi w kierunku słońca. Bystry obserwator mógłby dostrzec jej tytuł, ale nic by mu nie powiedział. Bo ta książka nie jest specjalna. Nie jest jedyna w swoim rodzaju, nie jest oryginalna
Ot.
Podręcznik od fizyki, taki sam jak każdy

*

-Fizyka jaką znamy, może być całkowicie fałszywa.
Do dialogu potrzebne są dwie osoby. Nie jest to więc fragment dialogu. Do monologu maksimum wynosi jedną. Nie jest więc to monolog, bo jakkolwiek odbicie w lustrze jest człowieka zaledwie niewielkim ułamkiem, nie wypada go pomijać. Czym stalibyśmy się, gdybyśmy zaczęli uznawać byty, których nie umiemy pojąć, za błędy statystyczne? Ludzkością? Odrażająca myśl, hm?
-Dorastamy, wierząc, że nad wszystkim co robimy, czuwa ta Wielka Niezmienna. Nauka. Święte Fizyka, Matma, Chemia, wyjaśniające wszystko po kolei i nie gubiące się nigdy. Albowiem idą prostą drogą, od archaicznych czasów ludzkiej ciemnoty, aż ku świetlanej przyszłości, Wielkiej Teorii Wszystkiego- głos osiąga próg pompatyczności i przekracza go bez wysiłku- Rzędy geniuszy przekazują sobie pałeczkę, trwając w swych przekonaniach przez stulecia, nigdy nie błądząc, błyskawicznie ucinając suche gałęzie martwych teorii. A potem wszystko sypie się, bo ktoś postanowił inaczej ugotować makaron.
-Kurwa, co?
-Hm?
-Po wszystkich tych dramatach spodziewałem się przełomu na skalę Szczecińskiego projektu Manhattan. A ty sugerujesz, że jabłko z drzewa uniesie się, zamiast spaść, bo Ravioli było za słone?
-Grawitacja? Piękny przykład, doskonały. Ale to za chwilkę, za momencik, zróbmy estetyczny, logiczny wywód, czemu nie?
-Bo zacząłeś od makaronu. Żaden logiczny wywód nie zaczyna się od makaronu.
-Bądźmy więc pionierami. Stwórzmy Nową Fizykę, wychodząc od makaronu. Światła! Kamera! Brzytwa!
-Brzytwa.
-Ockhama. Nasze przecudowne narzędzie, nasz wyzwoliciel i więzienie. Sztuczka, dzięki której poznajemy świat i główna przyczyna, dla której wszystko co o nim wiemy może być fałszywe. Termin jest Ci znany?
-Jest znany większości gówniarzy w tym przedszkolu na rogu. Na litość boską, trzy czwarte cywilizacji oparliśmy na tym jednym, banalnym konstrukcie. Mniej pierdolenia, do rzeczy.
A jednak. Popierdolmy chwilę. Warto wstrzymać się chwilę i pomyśleć o cudzie, jakim jest brzytwa Ockhama. Wyobraź sobie w tej chwili, że zasypiasz nad notatkami, próbując w jedną noc nadrobić semestr picia w pubach. Głowa opada, powieki zamykają się, światło pozostaje zapalone. Budzisz się rano i-cóż to?- lampa zgasła. Przez głowę w ułamki sekund przepływa kilka potencjalnych scenariuszy.
Troskliwa mama zajrzała do pokoju i zobaczywszy śpiące dziecię zgasiła światło i przykryła kocykiem.
Współlokator zrobił to samo, bo troskliwe matki pzoostały jedynie wspomnieniem.
Żarówka się przepaliła, ile to miesięcy minęło od ostatniej zmiany?
Prąd padł w okolicy, cholera.
W Twoim mieszkaniu żyje tajemniczy niewidzialny gasiciel świateł
Krasnoludki z Alfa Centauri przedostały się do pokoju w chwilowym zaburzeniu czasoprzestrzeni, w chaotycznej ucieczce przez Pożeraczem Mgławic zahaczając o przełącznik.
Tylko tak naprawdę nawet tego nie pomyślisz. Mózg zrobi swoje, stosując procedurę znaną od lat. Przyjmij najprawdopodobniejsze, najprostsze. Mamusia wyłączyła. Późniejsze dowody poświadczą, nie ma kłopotu. Ale dziesiątki potencjalnych scenariuszy przepadną, odrzucone w niebyt, nim zaistniały naprawdę. I bardzo dobrze, na co one komu, dziwaczne, nieprawdopodobne.
Docierasz do problemu
Jeśli to mama zajrzała i zgasiła światło, pomyślisz, że mama zajrzała i zgasiła światło.
Jeśli to krasnoludki z Alfa Centauri przedostały się do pokoju w chwilowym zaburzeniu czasoprzestrzeni, w chaotycznej ucieczce przez Pożeraczem Mgławic zahaczając o przełącznik, pomyślisz, że mama zajrzała i zgasiła światło.
Najprostsze rozwiązanie nie musi być prawdziwe. Jest, w 99,9% przypadków. Ale lekarz mówiący „ten rak zabija tylko pięć procent pacjentów” nie uspokaja. Bo pięć procent musi kiedyś się zdarzyć. Zero koma jeden też. Brzytwa Ockhama, drastycznie ułatwiając nasz codzienny byt i stanowiąc podstawę opisu otaczającego świata, równie drastycznie ogranicza horyzont potencjalnych rzeczywistości, w jakie jesteśmy w stanie uwierzyć. Nie masz gwarancji, że nie odrzuciłeś właśnie prawdziwego tłumaczenia, może nigdy nie dowiesz się naprawdę. Jest…
-Zamilkłeś.
-Ta, myślałem, jakbym przedstawił brzytwę atrakcyjnej dziewczynie w pubie, uważającej fizykę za seksowną.
-Przedstaw jej nóż i będzie Twoja.
-Mocne.
-Dobre?
-Dobre.

*

-Nie mnóż bytów ponad potrzebę-głos znowu wyrywa z namysłu
-Co?
-Brzytwa Ockhama w najschludniejszej definicji. To co z nią? Nie skończyłeś myśli.
-Taa, byty… Dopasowujesz pomysły do bytów, które masz pod ręką…
-Gdybym dopasowywał od bytów…
-Żart do dupy. Tworząc teorie, stosujesz tylko te dane, do których masz dostęp. Te byty, jeśli wolisz. Nie przyjmiesz, że to krasnoludki wywaliły te ciuchy na ulicę, bo masz mnie pod ręką, a krasnoludków w życiu nie widziałeś na oczy…
-I dlatego, że krasnoludki zdecydowanie rzuciłyby mocniej. Nie ćwiczysz ostatnio, co?
Mózg przeskakuje na inne tory. Tak, krasnoludki gaszące światła i wyrzucające rzeczy zostawiłyby inne dowody, empirycznie udowadniając rzeczywiste zajście…
-Chyba, że dowody są dokładnie identyczne przy człowieku i krasnoludkach. Gdyby krasnoludki zacierały ślady. Albo, jeszcze dziwniej, chodziły za nimi antykrasnoludki, które odwracałyby wszystko, co krasnoludki robią…
-Wraz z przyniesieniem rzeczy z powrotem do mieszkania? Efektywny podział pracy. I na to idą pieniądze z naszych podatków?
-To. Totototo. Spójrz. Dwie sytuacje. Pierwsza. Wyrzuciłem rzeczy przez okno. Druga. Krasnoludki wyrzuciły rzeczy, antykrasnoludki przyniosły je z powrotem, a potem ja je wyrzuciłem. Różnica?
Odpowiada obojętnym wzruszeniem ramion
-Żadna.
-Gigantyczna. Efekt końcowy, tak, jest dokładnie ten sam, ale proces! Proces jest drastycznie inny! I to jest…
-Bez znaczenia? Cel uświęca środki, liczy się efekt, te rzeczy?- ale już przy tych słowach głowa jest nieco podniesiona, lewy kąt ust asymetrycznie zadarty, w oczach pogrywają iskry. Niezauważalnie dla kogokolwiek, nie znającego te twarzy jak swojej własnej. Jak szczeniak węszący nową zabawkę.
-Jeszcze tak. I zawsze tak. Aż po wieki wieków. Chyba, że…
-Pewnego dnia, jeden antykrasnoludek spóźni się do roboty.
Wymiana szaleńczych uśmiechów świadczy, że dwa umysły właśnie zaczęły jechać po wspólnych torach.
Błyski w oczach świadczą, że tory te prowadzą ku czemuś wielkiemu. Zapewne nie dobremu, zapewne nie praktycznemu. Zapewne nigdy nieużytecznemu kiedykolwiek komukolwiek. W najlepszym wypadku. Ale wielkiemu. I są takie dni, kiedy właśnie tylko to się liczy.
Zeszyty na ulicy świadczą, że krasnoludki swoją robotę wykonują doskonale

*

-Kurwa mać- jaki to piękny wstęp do rozmowy. Zdradza tyle informacji. Druga osoba ma zagwozdkę, ma problem, ma kłopot. Nie daje rady, bo gdyby dawała sobie sama, milczałaby, albo kurwa byłaby zapewne szepnięciem, zgubionym w otchłani pokoju. To bardzo dobrze, że ma kłopot. Kłopotów nie mają barany w rzeźni. Kłopotów nie mają ameby na dnie praoceanu. Myślący umysł rozpoznasz po świadomości, że coś zawsze jest nie tak, kawałek puzzla nie daje się wpasować do Wielkiej Układanki Bytu. Tym razem nie tak są krasnoludki.
-Wyrażaj się przy dzieciach
-Dzieciach?
-W każdym z nas jest dziecko. Tylko nie mów proboszczowi.
Zgodny krzywy uśmiech pod nosem. Inicjacja dokonana, można wrócić do tematu
-Odnieś krasnoludki do matmy. Do fizyki wreszcie. Mam tu czubek czegoś zajebistego, ale jeszcze nie wiem, czy coś z tego wyjdzie. Bez żartu o masturbacji, poproszę bardzo.
-Spoko. To co, grawitacja? Przyspieszenie Ziemskie? Dziewięć, koma osiem, koma chujjedenwieco? Przyspieszenie jako takie, weźmy ten banalny wzór, zignorujmy delty, różniczki, funkcje i wektory, jesteśmy leniwi, a równe v podzielonemu na t, prędkość przez czas daje przyspieszenie, tak?
-Ta.
-A gdzie makaron?
-Wybacz, powtarzam się czasami, mea culpa maxima, ale kurwa, co?
-Gdzie w tym równaniu uwzględniony jest optymalny czas gotowania makaronu al dente?
-…Nie jest
-Właśnie. Czemu?
-Bo nie ma nic wspólnego z przyspieszeniem, przecież to bez znaczenia. Sugerujesz czynnik niezależny zmieniający równanie, abstrakcję kompletną. Wynik różny, bo gdzieś, ktoś…
-Różny?
Głośne westchnięcie. Szum skłębionych myśli, desperacko usiłujących znaleźć ucieczkę przez niedostosowane usta, język stworzony, by małpa wyjaśniła małpie, gdzie jest owoc. Zaszliśmy tak daleko, że staliśmy się za mądrzy dla siebie samych. Albo i za głupi, zależy z której strony patrzeć. Można chwilowo z dwóch. Jedna prezentuje entuzjastyczną, ledwie hamującą uśmiech twarz, druga, zmęczoną i wykrzywioną w grymasie niecierpliwości. Entuzjazm wypalony błyskawicznie, jak zostawiona na wietrze świeczka. Grymas przerywa kolejny akt pracy mięśni wyrazowych, kolejna manipulacja powietrzem z głośni, by wyrażało nasze myśli za nas.
-Różny. Dodałeś pieprzony makaron do równania o przyspieszeniu, oczywiście, że wynik będzie różny. Jak mógłby nie być? A równe v na t razy makaron? To nie może działać.
-Antykrasnoludki
-Ziomek, wkroczyłeś na takie niebiosa umysłu, że zaczynasz szurać o podłogę od drugiej strony. Jaki niby czynnik dodałbyś do równania, żeby znieść- głos powoli hamuje. Zwalnia, zatrzymuje się i odbiera meldunki wykrzykiwane już od dobrych kilku chwil przez mózgowie. Spogląda wzrokiem absolutnego zaskoczenia- Stała. Jakaś znosząca to gówno stała antymakaronowa. Pierdolisz.
Bo tak właśnie rozwiązujemy nasze matematyki w fizykach. Stałe. Wartości są różne od oczekiwanych o setki tysięcy? Stała. Jednostka wychodzi kompletnie abstrakcyjna? Stała. Dziewczyna rzuciła Cię dla gościa, który wyciska setkę na klatę? Nie martw się. Jakaś stała zapewne jest już szykowana by rozwiązać Twój problem. Bo tym są stałe, łataniem dziur w naszym rozumowaniu. Grawitacja, ta cudowna, pozornie doskonale pojęta siła, spadanie jabłek a podróże kosmiczne. I jej stała. Jej niechciany bachor, tak szpetny w cudownym równaniu. Duże G, metr sześcienny, dzielony na kilogram razy sekunda kwadratowa. Co opisuje? Czemu właściwie służy? Jest abstraktem, złagodzeniem równania, bytem równie usprawiedliwionym, co pyłek dmuchawca wobec szarżującego byka. Sekunda kwadratowa. Głupota. Absurd.
-Stała, której iloczyn z optymalnym czasem gotowania makaronu al dente da jeden. Zawsze. A równe v na t razy mn. Dla mn zawsze równego jeden, w obserwowalnych warunkach. Tak, że nie zmieni wyniku równania.
Nerwy puszczają. W końcu każdemu. Uczucie, jak wyjawienie dziecięcego sekretu. Bobo odprowadza Cię na bok, żeby wyszeptać do ucha tajemnicę, która przeżera jego neurony na wskroś. Schylasz się, udziela się atmosfera, coś ma być wyjawione, coś w tym dziwacznym bycie ma zostać wyjaśnione. A tu banał. Nic. „Ala lubi Janka”. Chuj mnie to obchodzi gówniarzu, wracaj do innych dzieci i kontynuuj swój bezużyteczny byt. Podnosisz wzrok, odpalasz papierosa i zaczynasz się śmiać. Głośno jak rzadko kiedy. Bo wszechświat właśnie okradł Cię z kolejnego wrażenia cudownej tajemnicy. Bo kolejny sekret bytu okazał się banałem, abstrakcją wariata. A ty znowu dałeś się podejść jak dziecko. Dziecku. Więc śmiejesz się, bo żadna reakcja, nieważne jak pompatyczna czy upadła, nie jest w tej chwili odpowiednia. Ten śmiech.
-Przecież to jest potrzebne jak lwu limonka. Ziomek. Kurwa. Nie wierzę. Po co miałbyś dorzucać do równania zmianę, która jedynie je komplikuje, a nie daje faktycznego efektu. Przecież to abstrakt bez wartości. Brzytwa, stary, brzytwa.
-A jeśli antykrasnoludek zaśpi?
-Jeśli stała się zmieni?
-Jeśli stała jest zmienną.
Kamyk, fragment głazu ze ślicznie widocznym wnętrzem minerału, przypominający tak boleśnie o ludziach, którzy powinni być zapomniani. Upada na ziemię. Jest podniesiony. Upada na ziemię. Jest podniesiony. Upada. Następne podniesienie nie kończy się upadkiem. Stuk odkładanego na półkę kamyka jest zagłuszony przez dalszy wywód. Spełniłeś funkcję, kamyk, spocznij.
-Na podstawie próbki badanej, przyspieszenie grawitacyjne w całym wszechświecie ma identyczną wartość.
-Próbka za cholerę nie wystarczająca na potrzeby statystyki.
-Próbki nigdy nie wystarczą. Jeśli wykonasz pomiar w każdym punkcie wszechświata, poza jednym, każda Twoja teoria będzie wymuszonym przybliżeniem. Jeśli wykonasz w każdym bez wyjątku, wszechświat znajdzie czas, by zmienić się nie do poznania tam, gdzie wszystko już ustaliłeś, nie wspominając, że przyrząd badający też musi być zbadany. Jeśli w nieomal każdym przypadku wyjdzie ta sama wartość, ale w jednym, w jednym jedynym, jedna setna okaże się dwoma… trzask. Pęka teoria, pękają wzory i podstawy. Bo w jednym punkcie, stała okazała się nie być stałą. I stosując ją też dla tego punktu popełniłbyś błąd.
-Nie ma powodu, żeby geografia zmieniła makaron.
-Skąd ta pewność? Ze wzorów. Z matematyk. Ok. Może to nie makaron. Może to stała łyżek. Stała prylitu, który nawet nie wiemy czym jest. A równe fał na te razy emen razy dees. Razy erte. Razy wuiks, elpe, kaigrek. Każdy czynnik może mieć wpływ. Ale ty tego nie zauważysz. Bo Ockham mówi Tobie, że łyżki nie mają znaczenia w kwestii, a matematyka, że iloczyn dający jeden pomijamy w równaniu. Mówimy o różnych pomiarach geograficznych. Dosłownie nie ma powodu, żeby stała makaronu była odmienna w Tybecie, niż tu. Ale geografia? Co to jest geografia? Nędzne trzy wymiary, chuja warte w tym wszechświecie. Gdzie pomiar w czasie? Gdzie pomiar w pięciu innych wymiarach?- ledwie słyszalny pogłos histerii daje się słyszeć coraz wyraźniej- Gdzie pomiar na Marsie, Jowiszu, w sercu Syriusza, wczorajszy, jutrzejszy, do góry nogami, smutcholijnie smękały? Jeśli kiedykolwiek, gdziekolwiek, nie uwzględnisz jednego czynnika, którego nie jesteś nawet świadomy, całe równanie idzie się czesać.
-Uprzedzam wniosek. Zdarzało się.
-Żeby to raz. Kwantówka. Stosujesz zwyczajną, nudną fizykę, schodzisz niżej, niżej, nic się przecież nie zmienia, rozmiary zaledwie, rozmiar nie ma znaczenia, jak zwykł nam mówić kamyk, a tu myk. Elektron nie jest ciałem. Elektron nie jest falą. Jest falą. Ma energię kinetyczną. Nie wytraca jej. Wytraca. Grawitacja jest. Nie ma. Dosłownie mamy przecież dwie fizyki. Klasyczną i kwantową. Tęgie głowy świata modlą się, żeby udało się je jakoś powiązać, ale nie mają pojęcia jak. A teraz- o zgrozo- wyobraź sobie. Połączyliśmy je. Sukces. Dupa panowie, pomiary bez wartości…
Słońce zaszło już dawno. Księżyc ma wyczucie dramatyzmu, ustawiając się perfekcyjnie tak, by w mroku pokoju widać było jedynie lśniące oczy i wyszczerzone w uśmiechu debila zęby. Jak wszystko co wielkie i większość tego, co małe, kończy się szeptem.
-Nie uwzględniliśmy makaronu.
Wyczekiwana cisza. Zapada spokój. Blask w oczach przygasa, zmęczone wargi przykrywają uśmiech. Koniec. Finito, dokonało się. Głupota. Abstrakt. Bo wciąż myślisz o makaronie. Ale zastąp makaron, zastąp prylitem. Czym jest prylit? Nie mam pojęcia. Zapytaj naukowca z początku osiemnastego wieku, czym jest elektron. Czym jest sekunda kwadratowa. Nie wiemy nic. Co gorsza, nie wiemy, czego nie wiemy. Całe nasze życia, coś może nam umykać. Nigdy się nie dowiemy. Dopóki ktoś kiedyś gdzieś nie wykona pomiaru, który będzie nie taki. Albo, co o wiele bardziej prawdopodobne, nikt go nigdy nie wykona. Kto wie. Może makaron nie ma znaczenia. Może prylit nie istnieje. Może, może, może.
To był ciężki dzień, we wstępie do jeszcze cięższego. Zegar wskazuje czwartą, której zdecydowanie wskazywać nie powinien. Może się myli. Kto wie, czy nawet ten nędzny czasowskazownik nie opiera się na niepojmowalnych zasadach. Nikt w tym pokoju. Słowa, tak nudne, bagatelne, tak często odkrywane na zupełnie nowe sposoby, podsumowują i tę noc.
-Wszystko kłamie
Odpowiada znudzony, już sztucznie spokojny głos. Czar prysł, minął urok, szara rzeczywistość wróciła z przerwy na papierosa i wzuła kapcie w przedpokoju.
-Ty nawet nie chcesz rozwalić tego wszystkiego, prawda? Stworzyć czegoś nowego. Sam nie wierzysz w tę stałą pry czegokolwiek. Po prostu kręci Cię wiara, że nic ktokolwiek, kiedykolwiek Tobie powiedział nie jest prawdą. Masz fetysz na punkcie bycia oszukiwanym. Bo gdyby świat raz, łaskawie, zachował się jak trzeba, pękłby Ci łeb od ambiwalencji.
-No.
-Kiepsko z Tobą, wiesz o tym. Przestań mówić do odbicia w lustrze.
Odwracam się, zamykając okno. Melancholijnie patrzę na zawaloną ulicę
-Przestań mi odpowiadać.

Grudzień 2015

Prawdopodobnie pomyliłem się w tym tekście w milionach kwestii. Wolno dawać znać.

sobota, 13 lutego 2016

5 powodów, by nie podrywać na chloroform

Znowu czternasty Lutego. Cholera. Przysiągłbym, że mieliśmy już jakiś, najdalej rok temu. No ale dobra, tradycja jest, święto jest, puby podnoszą ceny, a do kin i restauracji nawet nie warto dzwonić. Zabukowane na trzydzieści lat do przodu. Jasna sprawa: generalna idea Walentynek jest słuszna. Każda okazja jest dobra, żeby wszamać trochę czekolady i zapić nieco lepszym piwem, niż zazwyczaj. Niestety, w końcu trzeba odnieść się do oczywistego problemu. Otóż w ten konkretny dzień wypada mieć kogoś po drugiej stronie stolika.

Jeśli jednak jesteście zaradnymi i zdolnymi ludźmi, szybko znajdziecie luki w definicji, nie wymagającej mianowicie, by druga osoba była całkowicie przytomna. Wykluczyłoby to przecież powszechnie uwielbiane spotkania przy alkoholu i yyy… sałacie. Jeśli naoglądaliście się seriali szpiegowskich, równie chybko przygotujecie sobie chusteczkę do nasączania i odpowiedni specyfik. Alternatywnie, jeśli naoglądaliście się komedii romantycznych. Horrorów. Kryminałów. Komedii kryminalnych. Poważnie, toto jest wszędzie. Ktoś zrobił nawet listę. Dzięki wpływom kultury popularnej, wasz wybór padnie zapewne na trichlorometan, powszechnie zwany chloroformem.


I to o nim właśnie będzie dzisiaj mowa. Bo nie o miłości przecież. Jesteśmy tu w końcu poważnymi ludźmi. Oryginalnie miało być o historii jego odkrycia i najzajebistszym samobójstwie w historii, ale św Walenty nie lubi być ignorowany. Także to będzie innym razem, jeśli zechcecie (pozwalam dać znać, czy zechcecie)

Prawnie zobowiązany jestem wam uświadomić, że uśpienie wybranki/wybranka serca i narządów  pokrewnych nie jest mile widziane przez państwo. Po przyjacielsku: przez wspomnianych wybranków też nie. Co jednak o wiele gorsze, po fakcie, odwiedzi was w więzieniu każdy znajomy anestezjolog i chemik, by bezczelnie wyśmiać nieudolność waszych zalotów. 

Po pierwsze, chociaż chloroform jest cholernie skuteczny, nawet głęboki do granic wdech nie doprowadzi dorosłego człowieka do nieprzytomności. Jeśli zaś jesteście w stanie przekonać kogoś, żeby wdychał podejrzaną szmatkę przez kilka minut, prawdopodobnie poderwalibyście go i bez chloroformu. A potem i tak udławi się własnym językiem, co w dziesięciostopniowej skali sukcesu randki leży zaledwie na dwójce, pomiędzy „wybranka spaliła Twój dom i oskórowała koty”, a „poprosiła o zaznajomienie z Twoim najlepszym przyjacielem”. Jeśli poćwiczycie wcześniej i doprowadzicie do udławienia się waszym językiem, skaczecie na skali do piątki, co nie jest już takie złe.

Po drugie, niepotrzebnie próbowaliście się kryć po możliwie odległych od domu aptekach, bo synteza chloroformu na własny użytek nie jest przesadnie skomplikowana. Każdy znajomy chemik odpaliłby wam trochę za dwa piwa. Strukturę cząsteczkową tez ma elegancką, bo to tylko metan, który zamiast trzech atomów wodoru ma chlory. Byle licealista by wam to rozrysował.


Jest doskonały

Po trzecie, stosowanie chloroformu w anestezji traciło na popularności już pod koniec XVIII wieku, kosztem lepszych środków. Innymi słowy dostanie się wam za bycie staromodnym, a to zawsze nieprzyjemna rzecz, gdy próbuje się w nieco awangardowszy sposób nadążać za trendami. Znowu poczujecie się więc, jak wyrzutki z gimnazjum, które kryją się po kątach ze swoim chloroformem, gdy bogate dzieci obnoszą się nowoczesnymi anestetykami z kolekcji Armaniego, czy innej Pumby. Będziecie wiec zobligowani, by zapuścić obrzydliwą grzywkę, nosić glany, założyć chujorockowy zespół i przywrócić „tato, ty nie rozumiesz” do swoich najczęściej używanych wyrażeń. A chyba wszyscy zgodnie wolimy, by ten fragment naszych młodości pozostał martwy. I zakopany gdzieś głęboko.
Preferowalnie za murowaną ścianą.
I to, cholera, grubą.

Po czwarte wreszcie, powszechnie uznaje się za wskazane, by mężczyzna zaproszony na randkę miał funkcjonujące serce. Kobiety jak wiadomo, tego organu nie posiadają, co nieco ułatwia sprawę mojej płci i lesbijkom, które i tak mają z górki. Chloroform, mianowicie, robi na dłuższą metę dość nieprzyjemne rzeczy z sercem, od arytmii do całkowitego zatrzymania. W 1870 przeprowadzono badania na 80 000 poddanych zabiegom pod anestezją, i ryzyko poważnych powikłań, lub zgonu po znieczuleniu chloroformem wyniosło ok. jeden do trzech tysięcy, w porównaniu z powszechnym wtedy eterem siarczkowym, który miał prawie dziesięciokrotnie mniejszą śmiertelność, choć kosztem nieco obniżonej skuteczności.
Oczywiście, możecie wzruszyć ramionami i stwierdzić, że procentowa szansa na „mission critical failure” jest sporo poniżej marginesu błędu statystycznego i na pewno wam się nie zdarzy. To jednak świadczyłoby, że wierzycie, że macie szczęście w miłości, a wtedy nie czailibyście się z wilgotną szmatką w zaułku po zmroku. Pewnie nie czytalibyście tego tekstu w przeddzień Walentynek, ale co ja tam wiem.
Dodatkowo, jeśli wiadomości z pierwszej pomocy też wynieśliście z Amerykańskiej telewizji, przy resustytacji zastosujecie proporcję dwóch minut usta usta do trzech uciśnięć klatki piersiowej. Albo w ogóle wytrzaśniecie skądś defibrylator i potraktujecie nim asystolię.  A wtedy, obiecuję, znajdę was i zabiję, kurwa, śmiechem.


Ten gif nie ma nic wspólnego z chloroformem i zupełnie mnie to nie obchodzi.


Po piąte… W sumie, tak tbh nie wiem, czy to faktyczne przeciwwskazanie. Jeśli zaplanowaliście swoje Walentynki z godnym podziwu wyprzedzeniem, chloroform mógł się w międzyczasie utlenić po wpływem światła. W efekcie powstałby Fosgen, wykorzystany jako broń chemiczna podczas pierwszej Wojny Światowej, którego ofiary szacuje się na około 85 tysięcy. Z jednej strony, śmierć wybranka/ki jest tutaj praktycznie pewna. Z drugiej strony, jeśli którekolwiek z was da mi dowody, że skutecznie poderwało na gaz bojowy, ma u mnie piwo. Gwarantowane. Ba, sam mogę na was polecieć.
Czyli jednak przeciwwskazanie, damn it.

Trzymajcie się ciepło, za co chcecie.
/Kapucyn

sobota, 19 grudnia 2015

Patologika: Lithopedion, czyli nie tylko serce z kamienia

     
          


Czołem grupo. Wykład z ciąży pozamacicznej pamiętajo? Krótko w temacie, zarodkowi zdarza się zgubić po drodze do macicy z jajnika, i rozwinąć w wyjątkowo kijowych miejscach. Ale z tego zagubienia wynikają rzeczy o wiele drastyczniejsze niż wasz copiątkowy zygzak po drodze, zwanej życiem. Do pubu. Optymistycznie, jest mnóstwo płaczu, pesymistycznie krwi. Bo jeśli jedna z osób zaangażowanych jest w stanie płakać, udało się praktycznie tak dobrze, jak się dało. Może być gorzej.  Albo o wiele, wiele dziwaczniej.

Kto chciałby sobie zrobić golema?

Tak, to właśnie powiedziałem, nie każcie mi powtarzać.

Na waszą trzydziestkę, dziesiątka doskonale udała zaciekawienie; piątka wymieniła bardzo oryginalnymi żarcikami ze Świata Wojennegorzemiosła, czy innych Herosów Mocymagiiizawodówpokrewnych; szóstka ledwie podniosła powieki; ósemka nie ma pojęcia o czym mówię, a pan Zagłoba wsadził kartkę z zeszytu do ust i wymachuje rękami jak potwór Frankensteina, próbując zaimponować koleżankom znajomością praskiej tradycji żydowskiej. Nie uda się panu, ale proszę się nie przejmować, sam nie rozumiem, czemu płeć przeciwna nie poszukuje tego typu wiedzy u partnerów seksualnych. Bo historia, kochani idzie tak…

Jakoś tak XVI wiek. Praga. Mniejszości żydowskie robią to samo, co robią od zawsze, czyli są prześladowane. Za to co zwykle, ale przykrywką tym razem są praktyki okultystyczne. Pewien rabin postanawia stworzyć i ożywić istotę, która będzie bronić jego i okoliczną semicką społeczność. Lepi  więc z gliny posąg człowieka i wkłada mu do ust papier z wypisanymi słowami z Pisma, które czynią zeń istotę żywą, choć niezdolną do działań innych, niż polecone. Po czym pewnie kontynuuje oburzanie się na zasadzie „My dobrodzieju? Okultyzm? A broń nas panie Boże. Mosze, do nogi! Wybaczcie dobrodzieju, to tylko moja sterta gliny powołana do życia. Jaki okultyzm, kto dobrodziejowi takich głupot nagadał?”.
Ech, Żydzi.
Tycia reprodukcja praskiego golema, kce taką.
via https://en.wikipedia.org/wiki/Golem

W każdym razie, następnym razem, gdy będziecie marnować swoje życia przed ekranem, ratując księżniczki przed tymi złowróżbnymi sylwetkami, możecie szybko sprawdzić, czy przynajmniej obrzezane są poprawnie. Po co w ogóle wam o tym mówię, na seminarce poświęconej bardzo specyficznej patologii rozrodu? Częściowo dlatego, że niezmiennie łudzę się, że ktoś to uzna za atrakcyjne. Wiedzę, nie obrzezanie.

Częściowo dlatego, że może się zdarzyć. Tylko nie specjalnie, a przypadkiem.
Nie rabinowi a kobiecie w ciąży.
Nie w kilka miesięcy, a nawet po połowie wieku.
Nie z gliny, a soli wapnia.
Nie w żydowskiej kamienicy, a w skomplikowanym mechanizmie, jakim jest kobiece ciało.
Nie ożywiony, a niestety martwy tak jak tylko się da.
Także generalnie te dwa tematy nie mają ze sobą nic wspólnego. Do rzeczy.

Była sobie Marokanka w latach 50. XX wieku, także nawet czas się nie zgadza. Zahra Aboutalib  (Whatcha thinkin’ ‘bout? Y’know, Aboutalibs&stuff…). Była sobie w ciąży. I to późnej. Jako że mieszkała w niewielkiej wiosce, a poród naturalny jakoś nie chciał się udać , w związku z kure… bardzo silnymi bólami, została przetransportowana do szpitala. Tam zapisano ją na cesarkę. Pech chciał, że podczas jej pobytu, na jej oczach, inna kobieta zmarła podczas porodu (czy raczej po porodzie, podejrzewam tu drobne medialne podkolorowanie). Właśnie dlatego odbieramy porody na oddzielnych salach, moi drodzy, żeby nie spieprzyć przy dwóch pacjentkach naraz. Reakcja? Panika, i ucieczka ze szpitala. Prawdę mówiąc, nie mam nic oprócz podziwu dla kobiety, która będąc w dziewiątym miesiącu ciąży, bolejąc jak cholera jest w stanie zwyczajnie zwiać. Afryka rodzi twardzieli. Przez kilka dni, bóle trwały, ale gówniarz jak  nie chciał wyjść, tak nie chciał. Po czym? Przestało boleć. A dzieciak przestał się ruszać.

BORZE IGLASTY I JEŻUSIE KOLCZASTY, PŁÓD OBUMARŁ W JEJ MACICY- powinno być poprawną reakcją każdego posiadającego minimalną choć wiedzę biologiczną i dystans do religijnych wołaczy. Niestety, pamiętacie lokację? Mała wioska. Maroko. 1955. Na litość boską, w tamtym czasie chyba nawet McDonald jeszcze tam nie dotarł, co dopiero podstawowa edukacja. Z powodu jakiegoś szamańskiego mumbojumbo, pozostanie dziecka w matce zostało uznane za korzystny znak. „Bobo będzie Cię chronić z wnętrza Twego ciała”. Pomimo całej mojej przychylności dla religii, które nie próbują urżnąć mi głowy, czasami stoją „nieco” w sprzeczności z logiką. No trudno. Życie toczy się dalej.
Aż pewnego dnia bóle wracają. Bez widocznej przyczyny, szamani nieco zmądrzeli, znajduje się lekarz, uznaje że to pewnie jakiś guz, strzelmy ultrasonograf, coś tam siedzi, diabli wiedzą co, strzelmy radiografię, coś zwapniałego, może szef zakładu, hehe, strzelmy MRI…
Cholera.
Dzieciak ciągle tam jest
Haczyk? Mamy rok 2001.

Dzień dobry, czy mają państwo chwilę, by porozmawiać o naszym panie i zbawcy, węglanie wapnia?


MAMY 46 LAT PÓŹNIEJ, a ten dzieciak nie dość, że nie wyprowadził się jeszcze od rodziców, zalega w jamie brzusznej. Trudno wyimaginować sobie sytuację, w której synek aż tak się nie udaje. Chyba tylko zostanie Brony’m. Tfu.
Z dwojga złego wolałbym chyba lithopedion.


Bo tym właśnie jest nasz Aboutalib junior. Kamiennym dzieckiem, lithopedionem, płodem, który uległszy obumarciu wewnątrz organizmu, został pokryty solami wapnia, co jest jednym z organizmowych trików na odcięcie martwiczej, obcej tkanki od zdrowej, matczynej. Płód nie dotarł do macicy z jajnika, zatrzymał się w jajowodzie i jakimś cudem wydostał z niego do jamy brzucha nie wykrwawiając matki na śmierć. Gravitas ex terna, kochani, ciąża pozamaciczna. Skurczybyk zaradnie połączył ukrwienie łożyska z organami jamy brzusznej, dożył więc czasu swojego porodu.

„To czemu nie wyszedł”? Kpi sobie pani? Z jamy brzusznej? Gdyby była otwarta na środowisko zewnętrzne, uległaby wszystkim możliwym zakażeniom szybciej, niż zdołałaby pani powiedzieć „karbamoilotransferaza asparaginianowa”. Dlatego też zresztą, takie zakażenia trafiają się z taką częstotliwością jamie ustnej, górnym drogom oddechowym i pochwie. I nie, nie zapamiętałem niczego więcej z całej biochemii. Nie musicie pytać.

Warstwa soli wapnia nie jest wyjątkowo gruba. Ale z czasem dochodzą kolejne. Warstwa po warstwie. Kinder niespodzianka staje się w końcu litą kulą Kinder kamienia. Stwardniałą, płodokształtną figurką, z zarysem organów wewnętrznych. To powolny proces, prawdopodobnie trzeba kilku lat, żeby martwicza tkanka została całkowicie zastąpiona martwą chemią.
46?
Powinno wystarczyć. Gratuluję.
Zrobili sobie państwo golema.

To nie pojedynczy przypadek, jasna sprawa. Obecnie opisane jest ich około 300. Plus minus, bo opieramy się też na źródłach sprzed kilkuset lat. Ba, jednego znaleziono nawet przy okazji wykopalisk, ponoć z 1100 p.n.e.
 Osteographia, or, The anatomy of the bones : in fifty-six plates, William Cheselden, XVIII w.
Via 
http://ohsu-hca.blogspot.com/2015/06/history-of-medicine-collection.html

Nie zdarzają się, jasna sprawa, na każdym rogu. Mądra statystyka informuje, że o ile ciąża w jamie brzusznej zdarza się w około jednym na 11 tysięcy przypadków, szansa, że stanie się lithopedionem to kolejne półtora procencika. A i tu nie każdy jest kamiennym dzieckiem per se, kalcyfikacji może ulec chociażby same łożysko. Innymi słowy, właściwie na pewno nie spotkacie nigdy żadnego. Na wasze szczęście, bo wolałbym nie być tym, który będzie musiał zaprezentować podobny wykład przed niedoszłą matką.

Rekordzistka przeżyła 65 lat, nim usunięto jej lithopedion, inna miała potem trójkę zdrowych darmozjadów. Po raz kolejny mówimy o patologii, która wygląda dramatycznie, ale- jak widać- można z nią żyć. Najpierw z zębami w jądrze, teraz kilkukilogramowym głazem w brzuchu. Pozostawiam do refleksji każdemu pseudomężczyźnie, którego na otarte rureczkami kolana rzuca byle przeziębienie. Człowiek. To cholera brzmi dumnie. Co nas nie zabije, zrobi nas anegdotą do szkolenia studentów po wieki.

Do domów. Wykład skończony.

/Kapucyn

"Zwapniały płód, znany również jako Lithopedion. Ten wyjątkowo niecodzienny osobnik pozostał w jamie brzusznej matki przez 55 lat. W tym czasie, matka zaszła w pięć kolejnych ciąż, bez komplikacji i wychodząc z nich z dobrych zdrowiem. Była świadoma noszenia w sobie "kości" zmarłego dziecka. Osobnika odzyskano po śmierci. Zwróć uwagę na prawe przedramię i dłoń"

poniedziałek, 12 października 2015

Patologika: graviditas extrauterina- ciąża pozamaciczna, jako wstęp do rzeczy o wiele dziwaczniejszych

-Czołem klaso. Miło mi widzieć was ponownie. Jestem pewien, że ma to wiele wspólnego ze szczerym zainteresowaniem tematem, a nie zbliżającą się w zastraszającym tempie sesją. Możemy zaczynać? No to tak...
...
Ech, tak, tak, wybaczam pani spóźnienie, proszę siadać, tak, słyszę pani wymówki, choć nie daję im wiary, oczywiście, chora babcia. Ta sama co tydzień temu, czy znalazła sobie pani nową na Październik?. Dziś się upiecze, bo przyjmiemy zgodnie, że zgubiła się pani po drodze i stąd gładko przejdziemy do dzisiejszego tematu, czyli innych bytów, które mają tendencję do błądzenia po prostych ścieżkach:
Pijacy, filozofowie i zarodki. 

Ktoś na sali lubi dzieci? No, śmiało, nie wstydzić się. Nikt? Tak myślałem. Nikt nie lubi dzieci. Matka natura też za swoimi nie przepada. I nie zawsze ma ochotę czekać, aż dorosłe wyfruną z matczynego gniazda w poszukiwaniu pracy, marzeń i płci przeciwnej. Jest krwawą psychopatką i musi nauczyć je życia zanim zdążą go zaznać. Jeszcze w organizmie faktycznej, biologicznej matki.

Zarodek ma nieskomplikowane życie, nim dojdzie to trudnych, wielosylabowych słów, jak syncytiotrofoblast. Ma się dzielić, dzielić i dzielić jeszcze trochę. Tę mnogość czynności dokonuje w drodze między jajnikiem, a macicą, gdzie uwije sobie gniazdko w ścianie dna. Możecie myśleć o tym,  jako o długiej, wąskawej, jednokierunkowej rurze, ograniczonej szczelnie z wszech stron, gdzie nawet kilkokomórkowy szkrab nie ma prawa się zgubić. Bo tym w gruncie rzeczy jest jajowód. Jajowód ma jedno zadanie: przetransportować zarodek z jajnika do macicy. Zarodek ma jedno zadanie: Dać się przetransportować jajowodowi do macicy. Nic nie ma prawa się nie udać
http://cdn.themetapicture.com/media/funny-sign-wildfire-one-job.jpg

Jak wszędzie w fizjologii człowieka, musi być jakiś kruczek. Kruczki w tej kwestii to rzęski. Znajdują się na ścianach jajowodu, i są tycimi, wąziutkimi wypustkami, które popychają wszystko co wychodzi z jajników w stronę macicy. Dlatego też nie komentujemy damskich rzęs na pierwszej randce. Albo zdecydowanie to robimy, żyje się raz. Jeśli ściana jajowodu ulegnie uszkodzeniu, może zregenerować się szpetna, zbliznowacona i co gorsza płaska- bez rzęsek. Brak popychania- brak ruchu. Powodem może być też zablokowanie jajowodu. Nie całkowite, oczywiście - sperma jakoś musiała dotrzeć gdzie trzeba, a plemniki nie mają przesadnej siły przebicia. Tak, tak, mój drogi, widzę popłoch w Twych niewinnych oczach, to nie Twoje mocarne plemniki, tylko wredna dziewczyna z igłą sprawiły, że nie masz czasu uczyć się na zajęcia, bo ganiacie po sklepach w poszukiwaniu smoczków i wózeczków. Moje kondomlencje. Wolno się śmiać.
Co może spowodować takie uszkodzenie ściany jajowodu? Niestety, wiele rzeczy. Zakażenia, zapalenia, wkładki domaciczne i pokrewne sposoby antykoncepcji, silny podmuch wiatru, złe ustawienie planet, uszkodzenia mechaniczne wynikające z zabiegów na jajowodzie i okolicach... Skoro przy tym jesteśmy, postarajcie się uważać na to co piszecie na zaliczeniach. Jeśli znowu przeczytam, że bezpłodność powoduje ciążę pozamaciczną, uznam, że albo przepisujecie bezmyślnie z Wikipedii, albo wiara w niepokalane poczęcie pozostaje w was niezachwiana.
Co ciekawe uszkodzenia ściany jajowodu może powodować również palenie.

Słucham?

Zgadzam się, stanowczo zależy od techniki gaszenia.

No, ale w końcu się staje. Zarodek nie dociera do macicy. Utyka w bańce jajowodu. Myślicie sobie "no trudno, upiekło się tym razem, sprawimy drugi raz dwa". Hm... przyjmujecie sprzeczne założenia. Przed chwilą dowiedzieliście się, że zarodek nie jest w stanie podołać genitalnemu odpowiednikowi chodzenia i żucia gumy naraz. A teraz wymagacie niezwykłych zdolności obserwacji. "A niech to dunder świśnie i szatani wszelcy rozkradną" pomyśli według was taki zlepek identycznych komórek "Dyć to nie macica, komradzi. Zaiste, nie widzę alternatywy dla honorowego samobójstwa by odkupić naszą pomyłkę". Faktyczna reakcja jest o wiele bliższa kotom. Ma ktoś koty? Pani spóźnialska? No dobrze, taki kot, jeśli wciśnie się do kartonu trzy razy dla niego za małego, to co zrobi?
Dokładnie.
Będzie siedział.

Nasza metafora zarodka w jajowodzie 
źródło: http://i0.kym-cdn.com/entries/icons/original/000/009/266/funny-pictures-if-it-fits-i-sits.jpg


A teraz wyobraźcie sobie, że kot co chwila podwaja swoją objętość. W przestrzeni stanowczo nieprzystosowanej dla takiego mutagennego kota. I, co gorsza, implantuje się, czyli zagnieżdża w ścianie jajowodu, jak w macicy. Wreszcie dochodzimy do faktycznego tematu dzisiejszego gadania: kot zaczyna się rozwijać w płód! Pani spóźnialska! Czym Pani karmi tego pieprzonego kota?!

No, tu się zaczyna robić nieprzyjemnie. Dziewczyna robi sobie popularny test ciążowy i wszystkie potrzebne związki i stężenia potwierdzają jedno: dziecko w drodze. Macica dostała wiadomość, że zarodek się zbliża, endometrium czyni swoją magię, gruczoły działają pełną parą, ku uciesze męskiej widowni rosną piersi... I tylko jednego brakuje: faktycznego zarodka, który utknął gdzieś po drodze. Cudowna sprawa. Dziewczyna nosi sobie dzieciaczka tydzień, drugi, trzeci, miesiąc, miesiączki nie ma... Ba, może nawet zrobić USG, które swoim zwyczajem pokaże czarne plamy na szarych plamach i zero faktycznych informacji, jeśli badanie nie zostanie wykonane ze szczególnym zwróceniem uwagi na umiejscowienie ciąży. Zarodek ma to gdzieś. Rośnie, mnoży, rośnie, mnoży, rośnie...

Aż pewnego dnia wszystko pierdolnie.

Nie podnosić mi tu brwi, lepszego słowa w polskim języku zwyczajnie nie ma. ściany jajowodu nie mogą rozciągać się w nieskończoność. Możecie sami wywnioskować, co dzieje się dalej. Robi się smutno. Bardzo smutno. Oszczędzę szczegółów, ze względu na obecnych, u których nie doszło jeszcze do obligatoryjnej atrofii dobrego smaku i empatii. Jest dużo krwi. O wiele za dużo na jednego człowieka. Grunt, że matka przeżywa czasami, a płód (bo wtedy może być już płodem) praktycznie nigdy. Bo jak może przeżyć coś tak delikatnego, rozwijając się w środowisku zupełnie nieprzystosowanym do jego trwania?

-Praktycznie nigdy?

-Praktycznie nigdy, moi drodzy, a jak wiemy, różnica między teorią a praktyką jest taka, że w teorii jej nie ma, a w praktyce jest. Ale to, co się dzieje z płodem, który przeżyje przeciw wszystkim stawkom, jest już zupełnie inną historią. Do zobaczenia następnym razem.

/Kapucyn

czwartek, 2 kwietnia 2015

Patologika: Potworniak (Teratoma)

-Proszę o uwagę. Dzisiejszą lekcję zaczynamy od bardzo prostego pytania: Co to jest "nowotwór"? Pan w niebieskiej koszulce po lewej?
-Nowotwór, inaczej rak...
Gówno prawda, mój drogi, raki to tylko złośliwe nowotwory pochodzące od tkanek nabłonkowych, a w organizmie człowieka jest o wiele więcej zdrowych tkanek, na które może paść. Uroczo uśmiechnięta pani w czerwonym?
-Nowotwór to choroba...
Grupa chorób, droga pani, grupa chorób. Do tego piekielnie dziwacznych i problematycznych w diagnostyce. Dlatego też, słynne "lekarstwa na raka" nie mają wiele większego sensu jak pytania o lek na wirusy, albo panaceum rozwiązujące wszystkie problemy erekcyjne... Nowak, cieszę się, że wyjątkowo notujesz, ale rozpoczynanie tego teraz stawia Cię w wyjątkowo niekorzystnym świetle. Pan w wyjątkowo paskudnej kraciastej koszuli?
-Nowotwory, z łaciny neoplasma to grupa chorób, polegających na niekontrolowanej mitozie komórek tkanki i różnicowaniu owych w kierunku nietypowym dla danej tkanki...
-Poprawnie.

Teraz tłumacząc na ludzki:
Komórka nowotworowa się dzieli. Rośnie i się dzieli. A potem jej potomne dzielą się znowu. I znowu. Nie ma w tym nic niepoprawnego, to właśnie robią komórki. Ale nadchodzi moment, gdy organizm przesyła sygnał "dobra, wystarczy, jest was dość". A ona co? A ona nic. Ignorując mediator, jak tłuczenie miotłą w sufit, dzieli się dalej, niezmiennie ssąc życiodajne związki przeznaczone dla porządnych, płacących podatki i pełniących swoją rolę w społeczeństwie komórek.A potem się różnicuje.
"To nie tak źle", pomyślicie, kurczowo trzymając się metafory i widząc oczami wyobraźni, jak zbuntowany nastolatek przerywa na chwilę rytuał pieprzenia się z wszystkim co ruchome, wdziewa garnitur i wyrusza na miasto szukać pracy. Ano. To nie tak źle.

Gorzej, jeśli rozwija się w wytatuowanego w swastyki neonazistę w elyganckiej dzielnicy Paryża, lub wybornego uprzejmego finansistę pośrodku Afrykańskiej wsi. Albo co gorsza Bronxu.
Albo wyrasta mu trzecia ręka, w miejscu uszu ma stopy i wszystkie nadzieje na "coś z niego wyrośnie" można utopić w pobliskim jeziorze. Bo coś już wyrosło. Nowotwór różnicuje się w tkankę podobną, acz różną od tej z której pochodzi. W najlepszym więc wypadku kończymy ze stertą czegoś nieidentyfikowalnego pośrodku tarczycy pacjenta. Nie działa. Nie nacieka, nie próbuje nas aktywnie zamordować, tylko nie działa. W najlepszym przypadku.

Nowotwory nazywamy zależnie od tkanki z której pochodzą. Łatwa sprawa. Naczynia krwionośne? Naczyniak. Nabłonek gruczołowy? Gruczolak. Tkanka tłuszczowa- tłuszczak. Bagatela. Nazewnictwo zmienia się w niewielkim stopniu wraz ze złośliwością nowotworu, ale w końcu trzeba spojrzeć w lustro i niskim głosem zadać pytanie:

Co w takim razie musiał przeskrobać nowotwór, żeby być nazwanym Potworniakiem?

Zła fama nie przeszkadza potworniakowi kontynuować kariery w Hollywood
Potworniak jest nowotworem wywodzącym się z komórek germinalnych, czyli tak podstawowych jak tylko się da. Z nabłonka powstanie nabłonek, z chrząstki chrząstka, z mięśni mięsień. A z zarodka? Proszę pokazać na tej lalce, gdzie dotykały Pana komórki germinalne. Ano. Cały organizm. Każda. Tkanka. Rozwijając się jako guz jajnika lub jądra, różnicuje się w kierunku dojrzałych tkanek reszty organizmu.

Jak faktycznie wygląda...?
Hm...
Zdjęć tutaj nie pokażę, bo zamknięto by mnie za deprawowanie dziatwy. Oto linki. Wchodzicie na własną odpowiedzialność


Iiiii tak. To są zęby. To są zęby. Zęby. Wspominałem, że rozwija się najczęściej jako guz jajnika? To są zęby.

ZĘBY


Mhm. Guz na jajniku, lub jądrze może zawierać w sobie dojrzałe tkanki. Nerwową. Kostną. Chrzęstną, nabłonkową, gruczołową. Może zawierać w sobie kości. Zęby. Włosy i tkankę tłuszczową nawet bardzo często, ba, możliwa jest opcja, że cały guz będzie składał się z jednego typu wyspecjalizowanej i całkowicie rozwiniętej tkanki. Robbins "(...)Wole jajnikowe, które w całości zbudowane są z dojrzałej tkanki tarczycy, w rzeczywistości mogącej dawać objawy nadczynności tarczycy." Mhm. To nie tylko wygląda. TO DZIAŁA. TO ŻYJE.Gdyby dać mu dość czasu i miejsca do rozwoju, prędzej czy później guz może powiedzieć do Ciebie "mamo".

Żeby było zabawniej, potworniak może brzmieć i wyglądać (i działać i rozwijać się i...) strasznie, ale w sumie jest zwykle łagodny. Nie nacieka podłoża, nie daje przerzutów. W 90% jest niegroźny jak szczeniaczek labradora.
Teratoma jako boss w grze Binding of Isaac: Rebirth. Tak, są takie gry.


Chociaż, cholera jasna, gdyby szczeniaki labradora wyglądały tak jak niektóre potworniaki, wiele dwunastoletnich dziewczynek żyłoby w permanentnej traumie. Co nieźle się składa, bo to ich dotyczy problem. Jeśli dożyłaś dwudziestki, szansę na śmierć z teratomy możesz odpukać. Leczenie? Wyciąć dziada. Może dorzucić szczyptę chemioterapii, jeśli jest wyjątkowo oporny. A potem wyciąć znowu. Przeżywalność w ciągu pięciu lat? Gotowi na statystyki? Wasze sadystyczne instynkty budzą się, krwiożercze dusze nadstawiają uszu? 95%. Dziewięćdziesiąt pięć. Dziecięco, czyli w najgorszym przypadku.
Eeeech, Teratomo, stary, kłopot z Tobą leży w tym, że cała para idzie w gwizdek... Porównajmy z takim np. czerniakiem, który jest małą czarną plamką, a na pytanie "Ile mi zostało?" lekarz zaczyna odliczać od pięciu...

To by było na tyle. Wnioski:
Studentów leku fascynują rzeczy na widok których reszta zwraca śniadania.
Można przeżyć całe życie nie zauważywszy kolana w jajniku .
Jeśli wierzysz jeszcze w jakąkolwiek świętość ludzkiej formy i ciała mam dla Ciebie złe wieści.
Są rzeczy na niebie i ziemi, o których filozofowie są szczęśliwi nie śniąc.
Szpetota nie musi iść w parze z zabójczością.

Ale tę koszulę naprawdę bym zmienił, drogi Panie.

/Kapucyn



Źródła: klasycznie moje ukochana "Patologia, czyli słowo o chorobie" profesorów Stachury i Domagały (tak, mam crusha na podręcznik, i?), "Patologia Robbinsa", fenomenalna prezentacja (niedostępna niestety w sieci, o ile wiem) zakładu Patomorfologii PUM, dane statystyczne z całych otchłani internetu, za pośrednictwem polskiej i angielskiej Wikipedii

P.S. Jak widać pobawiłem się dziś stylem pisania. Podoba się? Chcecie więcej? Dajcie znać ;)